Polscy raperzy
wzorując się na kolegach innych narodowości do perfekcji opanowali tajemniczą
gałęź marketingu. Mimo skromnych środków na reklamę i tekstów piosenek, których
specyficzny charakter niemal uniemożliwia promocję owoców ich pracy w dużych
stacjach radiowych, znaleźli sposób na wzbudzenie dużego zainteresowania sobą,
co bezpośrednio odzwierciedlone jest poziomem sprzedaży ich płyt.
Na samej górze piramidy marketingowej stoi raper działający
artystycznie pod pseudonimem Peja. Jest głównym rozgrywającym na polu ‘diss
marketingu’, gałęzi marketingu, którą uprawiają z powodzeniem w Polsce tylko
nieliczni. ‘Diss marketing ' polega na tym, że jeden artysta (na przykład Peja)
poświęca sporo pracy artystycznej, aby zgrabnie obrazić i sponiewierać kolegę po
fachu (najczęściej rapera znanego z telewizji TVN turbo, niejakiego Tede). Z
utworów Pei można dowiedzieć się, że Tedemu grożą choroby weneryczne, jego
słuszna postawa rozmiaru XXL nie pasuje do realiów polskiej sceny rapowej, oraz
metaforycznie przypisuje się mu cudowne, jelenie poroże. Rzeczą oczywistą jest,
że osoba piastująca ważne stanowisko prezentera stacji telewizyjnej musi bronić
swojego imienia, co czyni równie zamaszystym i barwnym językiem. Padają
oskarżenia o amatorstwo (raper spod żabki) czy zwichrowany stan umysłu (wszyscy
widzą Rychu, masz nieco chaos na strychu). Następnie w tę grę panowie wciągają
swoich znajomych, znajomych znajomych, a za całą artystyczną ferajną stają
podzieleni fani, kibice i obserwatorzy.
Nie trzeba chyba dodawać, że aby w tym wszystkim fani mogli
się odnaleźć, muszą trzymać rękę na pulsie. Co istotne, muszą się także żywo
interesować ‘przeciwnikiem’, aby w każdej chwili obmyślić strategię pozwalającą
na uniknięcie ataku lub minimalizację jego skutków. Efekty widać chociażby w
serwisie Youtube, gdzie otwarcia piosenek Tedego, Pei czy Pariasa (równie
subtelnie potraktowanego przez Peję co Tede) idą w grubych milionach.
Diss marketing od paru lat wdziera się do naszych domów co
raz śmielej. Chętnie uprawiają go nasi rodzimi politycy (PO vs. PIS) czy polscy
księża (ksiądz Sowa vs. ksiądz Zalewski). Diss marketing, co ciekawe, wkroczył
ostatnio za sprawą tłumacza literatury szwedzkiej, pana Pawła Pollaka, do
świata tłumaczy. Na swoim blogu, w notce zatytułowanej Ochłapy* żali się na
fatalne jego zdaniem warunki finansowe, które zaproponowało mu jedno z polskich
wydawnictw za przetłumaczenie powieści kryminalnej. W skrócie (dla tych, którym
nie chce się brnąć się przez wypowiedź pana Pollaka), uznał on, że literatura
to literatura, wymaga większego wysiłku niż tłumaczenie instrukcji magnetowidu.
Zasadniczo do tego momentu można by się zgodzić, w końcu to istotne, czy kolor
zachodzącego słońca był koloru krwi pełnego zdrowia brysia czy anorektycznej
anemiczki, ale po przeliczeniu suchych danych okazało się, że pan Paweł chce
tłumaczyć około 22 strony tłumaczeniowe tygodniowo. Jednocześnie przyjmuje, że
jego miesięczny obrót powinien wynosić co najmniej 6-8 tysięcy netto. W rzeczy
samej, musiało to spowodować lawinę komentarzy, na które osobiście patrzyłem ze
zdumieniem. Od głosów nieśmiało wspierających po głosy skrajnego poparcia z
wezwaniem do reglamentacji zawodu tłumacza włącznie. Należę do osób, które nie
uważają propozycji pana Pawła za poważną. Pan Paweł z kolei nie uznał głosów
krytycznych za przekonujące, dając upust emocji w kolejnym wpisie zatytułowanym
Stachanowcom do sztambucha**, tym razem ‘dissując’ wszystkich przeciwników
lansowanego przez siebie podejścia do pracy.
Ponownie w skrócie, Panu Pollakowi trudno jest uwierzyć, że
ktoś może pracować dwa razy szybciej od niego. Dokładniej mówiąc, nie wierzy,
że przy tempie pracy szybszym od przyjętego przez niego samego za normę, można utrzymać
dobrą jakość przekładu. Swoją opinię wyraża nazywając swoich oponentów, zapewne
wzorując się na mistrzach w dziedzinie diss marketingu - stachanowcami,
doradzając takim tłumaczom przekwalifikowanie się na kierowców karetki.
Ktoś może się zapytać, dlaczego tak przyczepiłem się do słów
pana Pawła. Przygnębiają mnie liczne komentarze w tonie świadczącym o tym, że
młodzi tłumacze dopiero wchodzący na rynek ze smutkiem zauważają, że istotnie,
w takich okolicznościach z tłumaczeń nie wyżyją. Gotowi są w związku z tym na
rezygnację ze swoich planów dotyczących zarobkowania z wykonywanych tłumaczeń.
Być może nieświadomie pan Paweł bierze na siebie odpowiedzialność za to, że
ktoś rezygnuje ze swoich marzeń. Bardziej radykalne osoby mogłyby także
podejrzewać, że jest to sprytny sposób na eliminację konkurencji, zanim ta
zdąży rozwinąć skrzydła.
Sposób argumentacji pana Pawła jest specyficzny. Na przykład
porównuje (w swoim stylu) zarobki redaktora w wydawnictwie i tłumacza,
opłacanego przez to samo wydawnictwo. Ze sobie chyba tylko znanych względów
uważa, że redaktor nie powinien być opłacany lepiej od tłumacza. Zwłaszcza, że
jak pisze pan Paweł, są to „Dwie osoby,
którym płaci ta sama, rzekomo strasznie biedna firma.…” Rozumując w ten
sposób, lekarz powinien zarabiać tyle samo co pielęgniarka w szpitalu, bo
przecież to jedna i ta sam firma. Również w szczególny sposób pan Paweł
podkreśla trudności w tłumaczeniu kryminałów: „A przecież słownictwo to nie wszystko. Tłumaczenie literatury to
zgrabne pisanie po polsku tego, co autor wyraził w innym języku. Z zachowaniem
stylu i sensu. Zadanie, co tu dużo mówić, karkołomne”. Można by
odnieść wrażenie, że tłumaczenia, które literackimi nie są, pozwalają tłumaczom
na wyrażanie się w sposób niezgrabny i pozbawiony sensu. Styl prawdopodobnie to
coś, o czym tłumacz, który nie para się tłumaczeniem szwedzkich kryminałów może
zapomnieć. Takich przykładów absurdalnego i napiętego podejścia do swojej pracy
we wpisach pana Pollaka jest mnóstwo. „Jesteśmy
elitą tego zawodu", jak sam raczył się docenić pan Paweł.
Jest sprawą oczywistą, że każdy tłumacz obraca się w ramach
jakiegoś swobodnego dla siebie tempa pracy. Gdyby jednak większość próbowała
żyć z przetłumaczenia 22 stron tygodniowo, umarłaby z głodu. W moim przekonaniu
nie jest to wina ani wydawnictw, ani biur tłumaczeń, tylko samych tłumaczy,
którym nawet do głowy nie przyjdzie, że inni mogą być po prostu zdolniejsi,
bardziej pracowici lub najzwyczajniej w świecie sprawniej zorganizowani
zawodowo. Jeżeli Pan Pollak lubuje się w papierowych słownikach, ma do tego
pełne prawo. Dlaczego jednak kpić z tych, którzy takie słowniki już dawno odstawili
na półkę? Zwłaszcza, że nowoczesne słowniki na płytach CD to dokładnie te same
słowniki, które kurzą się na półkach, tylko doprowadzane do formy
elektronicznej... Może trzeba pracować nad szybkością pisania na klawiaturze?
Może warto czytać więcej i kierować swe zainteresowania na te tematy, z którymi
ma się do czynienia na płaszczyźnie zawodowej? Może warto budować grupę ludzi,
z którymi rozmowa szybko stymuluje nasze szare komórki i dzięki którym bardzo
szybko przychodzą nam do głowy dobre pomysły i nowe rozwiązania? A może po
prostu będąc niedocenianym artystą warto zrobić miejsce innym, młodszym. Rzucić
to wszystko i zająć się organizacją kuligów dla turystów w Zakopanem?
Och! Co ja bym dała za tłumaczenie szwedzkiego kryminału! :)
OdpowiedzUsuńP.S. Zmieniłam adres bloga.
Gałęź gałęzim pogania
OdpowiedzUsuńz angielskiego miszczu, a z polskiego bania