piątek, 13 marca 2015

Kiedy udać się do biura tłumaczeń po podwyżkę?

Tytuł trochę przewrotny. Zwłaszcza, że w pierwszej kolejności wbiję kilka szpilek nam, tłumaczom lub osobom aspirującym do tego tytułu.

Na nasze potrzeby możemy w uproszczeniu podzielić tłumaczy na dwie grupy. Na osoby, które parają się tłumaczeniami, aby dorobić kilka złotych. Prym wiodą tu nauczyciele i studenci. Druga grupa z tłumaczeń żyje prowadząc zazwyczaj działalność gospodarczą.
Już na pierwszy rzut oka widać, że ta druga grupa na starcie traci przewagę konkurencją. Będąc osobami zatrudnionymi przez samych siebie, sami muszą odprowadzać składki ZUS co powoduje, że ich praca jest droższa. Czy jednak na pewno…?

Case study, czyli o 6 tłumaczach, którym się nie chciało

Kilka dni temu kolega poprosił mnie, żebym przetłumaczył dla niego kilkanaście stron tekstu. Niestety, terminy miałem zajęte na  kilka najbliższych tygodni, ale uznałem, że lepiej znam branżę. Postanowiłem mu pomóc i znaleźć tłumacza, który z niego nie zedrze i wykona zadanie w rozsądnym terminie. Co istotne, do tłumaczenia było kilkanaście stron w formacie pdf zawierających dużo liczb i mało treści, za to sporo różnych tabel. Pdf-y nie były tragicznej jakości ale nie wszystkie nadawały się do sensownej konwersji OCR-em. Kolega przystał na to, że będzie musiał zapłacić sporo więcej ze względu na wzmożony nakład pracy.

Po tym przydługim wstępie trochę smacznych informacji. Prośbę o wycenę wysłałem do dwóch małych biur tłumaczeń oraz dwóch tłumaczy freelancerów i dwóch tłumaczy, którzy swoje usługi oferowali w serwisie aukcyjnym. Oprócz tego wysłałem także zapytanie do pewnej firmy, która trudniła się „ekspresową i super-dokładną” konwersją formatu pdf do word o wycenę takiej konwersji.

Efekty:

Po calutkim dniu oczekiwania na odpowiedź doczekałem się. Najpierw doczekałem się odpowiedzi od firmy zajmującej się konwersją pdf do word. Firma odpisała, że nie może zająć się tekstem, bo wymaga on dużo pracy.
Następnie, od dwóch biur i 4 tłumaczy doczekałem się dosłownie jednej odpowiedzi. Tłumaczka odpisała, że w terminie 1 tygodnia nie przetłumaczy kilkunastu tabel…
Kolejnego dnia zadzwoniłem do dwóch tłumaczy z pytaniem, dlaczego nie otrzymałem wyceny mimo ładnych i zachęcających stron www reklamujących ich nieprawdopodobnie profesjonalne usługi. W obu przypadkach usłyszałem to samo – człowieku, tu trzeba się napracować!

Wnioski:

Czas powrócić do tytułu dzisiejszego wpisu. Kiedy poprosić agencję tłumaczeń o podwyżkę? W każdej chwili. Jeżeli:
•    współpracujesz z biurem od wielu miesięcy
•    nie grymasisz i oddajesz prace wykonane rzetelnie i terminowo
•    jesteś dostępny, odbierasz telefony i maile
•    wypracowałeś sobie status osoby godnej zaufania

możesz w każdej chwili zaryzykować podwyżkę cen swoich usług. Żadna agencja nie zrezygnuje z porządnego i rzetelnego tłumacza wiedząc, że znalezienie kolejnego może ją kosztować kontakt z takimi profesjonalistami, nad jakimi pastwiłem się dzisiaj.

Życzę wam wielu cudownych projektów i do zobaczenia wkrótce.

poniedziałek, 6 maja 2013

Deko handlu czy kilo roboty? Rzecz o współpracy z biurami tłumaczeń


Przeglądając liczna fora branżowe często spotykam się z negatywnymi opiniami dotyczącymi biur tłumaczeń. Zarzuty najczęściej dotyczą problemu prowizji pobieranej przez biura tłumaczeń. Zdarzają się osoby, które posądzają biura o to, że te ostatnie pobierają karygodną prowizję za 'przesyłanie tekstu od klienta do tłumacza i od tłumacza do klienta'. Jest to zarzut zdecydowanie nie na miejscu. Mam wrażenie, że osoby rzucające takie oskarżenia nigdy same nie miały potrzeby lub okazji pozyskiwać klientów w pełni samodzielnie. Nie zdają sobie sprawy z kosztów i czasochłonności procesu pozyskiwania klienta. O czym jeszcze warto wiedzieć?

Po pierwsze należy pamiętać o tym, że solidne biuro bierze na siebie lwią część ryzyka w zakresie opóźnionych płatności czy nieuzasadnionych reklamacji. Niejednokrotnie brałem na siebie opisane wcześniej ryzyko. Pod-zlecając wykonanie pracy opłacałem wystawioną przez pod-wykonawcę fakturę a następnie mordowałem się wiele miesięcy walcząc o odzyskanie pieniędzy od niesolidnego zlecającego. W takim układzie ponosiłem koszty swojej uczciwości i nieuczciwości (lub trudnej sytuacji) kontrahenta.  Nauczony doświadczeniem, wliczałem to ‘ryzyko’ w swoją prowizję. Co więcej, należy mieć świadomość, że opóźniona płatność jest niewielkim ryzykiem. Zdarza się, że biuro w ogóle nie otrzyma zapłaty. Stąd, wszelkie ryzyko jest wliczone w prowizję płaconą biurom pośredniczącym w zdobywaniu zleceń dla tłumaczy i jest to działanie jak najbardziej uzasadnione. Wynika nie tylko z kosztów funkcjonowania biura, ale z ryzyka podjęcia zlecenia od nieuczciwego kontrahenta. Utrzymując relacje z tłumaczem biuro wcale nie musi wyjaśniać tłumaczowi, że fakturę, którą opłaciło za jego usługi biuro opłaciło z własnej kieszeni. Tłumacz skupia się tylko i wyłącznie na kwestii wykonania możliwie jak najlepszego tłumaczenia nie zaprzątając sobie głowy innymi ‘około-tłumaczeniowymi’ zadaniami. To jeden z najsilniejszych argumentów przemawiających za współpracą z biurami tłumaczy.

Drugą sprawą, którą należy poruszyć pisząc o biurach tłumaczeń jest regularność zleceń. Z tłumaczeń pisemnych można żyć godnie zarabiając pieniądze znacznie przekraczające średnie krajowe zarobki. Niemniej jednak, warunkiem jest wspomniana regularność otrzymywanych zleceń, którą znakomicie zapewniają biura współpracujące z tłumaczem. Aby w pełni docenić ten fakt wystarczy już kilkumiesięczna współpraca z danym biurem. Biuro - stały klient tłumacza ma swoich stałych klientów. Z doświadczenia wiem, że klient biura często zleca do tłumaczenia podobne do siebie lub praktycznie identyczne teksty. Konsekwentnie, praca tłumacza postępuje bardzo szybko skutkując dużą ilością tłumaczonych miesięcznie stron i zwiększonym przychodem. Jest zbyt często niedoceniany aspekt regularnej współpracy z biurem.

Kolejną zaletą regularnej współpracy z biurem tłumaczeń jest zaufanie, które buduje się miesiącami a nawet latami. Zakładając odrobinę szczęścia tłumacza (brak nieuzasadnionych reklamacji), po kilku miesiącach regularnej współpracy pracownik / właściciel biura ufa tłumaczowi i jego umiejętnościom. W ten sposób, jeżeli nawet dojdzie do przykrej sytuacji w której klient biura składa reklamację dotyczącą wyników pracy tłumacza, tłumacz może swobodnie przyznać się do błędu bez obaw, że natychmiast straci cenne źródło dochodów. Prawda ludowa głosi, że nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Zaufanie w branży tłumaczeń jest sprawą absolutnie najwyższej wagi i chroni tłumacza w krytycznych momentach. Może zdarzyć się także sytuacja, że złożona przez klienta biura reklamacja będzie zupełnie bezpodstawna i nieoparta na żadnych rzeczowych argumentach. Zaufanie do tłumacza powoduje, że biuro uznaje argumenty tłumacza za uzasadnione a tym samym samo ponosi konsekwencje i bierze na swoje barki rozwiązanie sporu z klientem, nie obciążając w żaden sposób (zwłaszcza finansowy) tłumacza. Podkreślam, że z biurami, z którymi miałem okazję współpracować tylko część jest skłonna do takiego poświęcenia. I właśnie takiej współpracy z biurami życzę każdemu tłumaczowi, który zajrzy na mojego bloga.

Wyżej opisane zalety współpracy z biurami to tylko podstawowe argumenty za korzyściami płynącymi z takiej współpracy dla obu stron – biura i tłumacza. Nawet jeżeli wydaje się, że biur tłumaczy w naszym kraju są przynajmniej setki, jest to dość hermetyczne i wąskie środowisko. Właściciele biur często znają się ze sobą, poznając się przy okazji spotkań branżowych czy szkoleń. W efekcie, dość sporym zagrożeniem dla tłumacza jest fatalna opinia, którą może sobie 'wyrobić' współpracując z jednym z biur. Z drugiej strony zdarzyła mi się sytuacja, że zostałem wysoko oceniony przez jedno z biur, dla którego miałem okazję pracować. Okazało się, że biuro należało do właścicielki kilku innych biur z innych miejscowości. Dzięki temu, zyskując dobrą opinię wśród pracowników jednego biura zostałem polecony kolejnym, co zaowocowało mnogością zleceń. 

W następnym poście skupię na temacie biur, z którymi współpracować nie warto. 

poniedziałek, 18 lutego 2013

Nie wierzcie bloggerom! Jak straciłem niedzielę w 40 stron.


Polak Polakowi wilkiem - mówi stare polskie porzekadło. Wilki niemal wytrzebiliśmy, zastępując je laptopami i innymi cyfrowymi cudami. Watahy nam nie grożą. Zwłaszcza, odkąd jakiś czas temu dorżnięciem postraszył je jeden z ministrów. Największym zagrożeniem są nieodpowiedzialni bloggerzy.  
Moja dzisiejsza opowieść będzie momentami niesmaczna. Mimo, iż poświęcam ją polskiej literaturze, osoby z dużą wyobraźnią i wrażliwe na estetykę mogą poczuć ból wykręcanych wnętrzności i smród prostactwa językowego.

Odwiedziłem kilka dni temu Empik z myślą, że wesprę polskiego pisarza kilkoma dyszkami. Zaciekawiła mnie książka Katarzyny Michalak zatytułowana "Mistrz". W odróżnieniu od kilku poprzednich, które wziąłem w swoje spragnione kultury dłonie, książka była polecana przez ... polskich bloggerów (a ściślej mówiąc bloggerki). Przyznać muszę, że dla mnie to było coś nowego. Zamiast zachwytów dziennikarzy New York Times'a czy kilku ciepłych słów jakiejś uznanej pisarki wymalowanych w zamian za kopertę pod stołem, markentingowcy wydawnictwa kupili mnie i uśpili moją czujność  słowami takich jak ja – prostych czytelników, którzy nad zysk przekładają radość obcowania z wyobraźnią autora powieści. Recenzje zaś nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Michalak to bogini zmysłów i kropka. Zapomnij o Grey’u, który przy Kasi może co najwyżej obierać marchewki. Wrodzona duma narodowa i patriotyzm napuszyły moje wyobrażenia. Polska kontra Grey, 1:0. Za jedyne 36,60.

Bloggerka Sabinka pisze na swoim blogu:

To idealna książka na prezent dla mężczyzny swojego życia, on już na pewno będzie wiedział jak ją wykorzystać - treść znaczy! Z niejednej sypialni zniknie nuda!*

A więc tego chcą kobiety? Czy mogłem się oprzeć takiej zachęcie!
W niedzielne popołudnie, z kotem u stóp i ogniem w kominku zasiadłem do lektury. Wiedząc, że czekają mnie emocje, kubek z gorącą kawą odstawiłem poza bezpośredni zasięg ręki. Obiecywałem sobie wiele, więc pierwszych i ostatnich zarazem 40 stron dosłownie połknąłem w 15 minut.
Autorka od pierwszych wersów szkicuje bohaterów w niezwykle minimalistyczny sposób:

(…) mógłby przysiąc, że pod obcisłą sukienką nie ma majtek, bo stanika nie miała na pewno – po tym wszystkim widać było, że jest urodzoną uwodzicielką, Choć wbrew pozorom, nie dziwką.

Poczułem konsternację. Usiłowałem sobie wytłumaczyć, w jaki sposób brakujące elementy odzieży na rozmowie o pracę mogą świadczyć o tym, że kobieta lubi po prostu czuć się swobodnie. Nie miałem jednak czasu na dłuższe refleksje, bo akcja toczy się wartko i owa ‘wbrew pozorom nie-dziwka' już kilka akapitów dalej zaspakaja potencjalnego szefa oralnie.

Mocne wejście, pomyślałem. Może zbyt mocne. Nie zwykłem skreślać książek po dwóch stronach. Trzymała mnie nadzieja, nadzieja podsycana słowami innej bloggerki, niejakiej Cyrysi:

Tutaj każde słowo, zdanie lub wers jest niczym erupcja emocji, która rozlewa się po całym ciele dając przyjemne ciepło i dreszcz ekscytacji.**

Katarzyna Michalak postanowiła prawdopodobnie wystawić Cyrysię na ciężką próbę. Kilkanaście stron dalej ta sama 'nie-dziwka' (o wdzięcznym imieniu Andżelika) w sielskiej atmosferze i z rozwianym włosem jeździ konno po parku. Najwyraźniej dzień musiał być ciepły, bo spotykając przystojnego dżentelmena również męczącego wierzchowca, daje mu się podejść prostolinijnie wyrażoną miłością do zwierząt:

- Ładna klaczka - zagadnął niskim, przyjemnym barytonem, który trafiał wprost tam.
- Ładny ogier, odparła natychmiast odgarniając z czoła kosmyk włosów.

Mężczyzna ów, o imieniu Vini, zachęcony aprobatą dziewczyny wyrażoną dla jego ogiera, kontynuuje podryw z wątkiem zwierzęcym w tle:

- Masz minę jak kotka na widok tłustej myszy.
Drgnęła, słysząc leciutki francuski akcent. To musi być ten de Luca.
- A pan jak kocur na widok tej kotki.

Ponoć nic nie łączy ludzi tak silnie, jak wspólne pasje. Wie i to Katarzyna Michalak, prezentując w kolejnej odsłonie uroczego dialogu wyrafinowanie i skłonność do dwuznaczności, które cechuje Andżelikę:

- Masz ochotę na … przejażdżkę?
„Oczywiście!” krzyknęła w duchu, ale na głos odparła:
- Moja klacz jest zmęczona. Muszę ….
- Mój ogier za to wypoczęty – wpadł jej w słowo (…)

Gdyby czytelnik ciągle nie dowierzał słowom bloggerki Cyrusi o ‘erupcji wulkanu’, już za ułamek sekundy będzie musiał pokajać się za swoje niedowierzanie:

- Lubisz konie? – Padło następne pytanie, również dwuznaczne.
- Zależy jakie. Chętne, potężne i nie do zajeżdżenia – owszem – odparła.

Istotnie, w tym momencie mój stan ducha przypominał wulkan. Wulkan rozpaczy. Przez ponad trzydzieści lat życia siliłem się, dwoiłem i troiłem, nosiłem kwiaty, pisałem listy, kupowałem czekoladki aby zdobyć kobietę. I nigdy nie wpadłem na to, że po prostu wystarczy pochwalić się dużym ogierem. Chętnym i potężnym. Niestety, następująca za moment scena erotyczna ogranicza się jedynie do maltretowania majtek Andżeliki spoconymi paluchami Vinniego. Wszystkiemu winni mijający ich ludzie, którzy nie dają parze bohaterów rozwinąć skrzydeł. Z całą pewnością Andżelika lubi szersze audytoria, bo nieśmiałe pieszczoty w środku parku nazywa ‘ masakrycznie podniecającymi'.

Przebrnąłem przez Kod Leonarda Da Vinci a swojakowi nie dam szansy? Póki jeszcze sił, póki kawa nie ostygła, postanowiłem trzymać się ostatniej nadziei. Bloggerki – Miłośniczki Książek:

Nie trudno jest napisać pornograficzną książkę. Prawdziwą sztuką jest potrafić zachować tę subtelną granicę, żeby za mocno nie przegiąć, aby erotyk pozostał erotykiem.***

Na ‘moment’ nie musiałem długo czekać. Właściwie trudno na 40 stronach powieści „Mistrz” znaleźć akapit, w którym ktoś komuś czegoś nie wsadza, za jego zgodą lub bez. Jednakowoż domagałem się tej ‘soczystości’, którą zachwalały liczne fanki twórczości Katarzyny Michalak. I doczekałem się.
Jako, że literatura erotyczna dla kobiet jest finezyjna, autorka znakomicie zdaje sobie sprawę, że dla kobiety równie ważna, co sam seks, jest oprawa i atmosfera. A w budowaniu tej ostatniej pani Katarzyna jest mistrzynią. Mistrzynią minimalizmu. Andżela odwiedza Vinniego w pracy. Vini to człowiek sukcesu, więc akcja, proszę mi wierzyć zaczyna się niemal od progu:

- Przecież …. zaspokoiłeś mnie … wtedy … na koniu … - wydyszała
- Ręką. To się nie liczy

Tu Vini bez ceregieli wali Andżelę na biurko. Dalej nie będzie problemu, bo jak uważny czytelnik już wie, dziewuszka majteczek nie nosi:

- Jeeeezuuu, Viniiiii…!!! (może i majtek nie nosi, ale pobożna jest)
– Tylko to była w stanie z siebie wydobyć, podczas, gdy on lizał. Lizał, jak spragniony pies, lizał, jakby to była muszla pełna waniliowych lodów. Lizał tak, jakby za chwilę miał umrzeć z pragnienia, a jej soki były jedynym napojem w zasięgu ust. Lizał łapczywie, zagłębiając język raz po raz, aż do końca, aż po samo dno. Odrywał się, by zaczerpnąć oddech, i powracał do pachnącej piżmem szparki, pieścił łechtaczkę i lizał, ssał, wwiercał język w słodką dziurkę.

I finito, ona oczywiście szczytuje i kolejny raz uznaje go za znakomitego kochanka. W mojej głowie pojawiło się tylko jedno pytanie, zanim odłożyłem książkę. Jakiej, do cholery, rasy musiał być ten pies? Na pewno nie był to husky. Psy tej rasy nie szczękają, ale wyją. A nasza bohaterka …

-Jeeezuuu, dochodzę …. Jeeezuuu, Vini, weź mnie …. Viniii…!!! – zaskomlała (…)

Nie będę już więcej się nad nikim pastwił. Część cytowanych tutaj bloggerek dostaje książki wprost od wydawcy albo autora i czują się zobowiązane do napisania kilku zachęcających słów. Nie wyobrażam sobie, że jakakolwiek kobieta pozwoli wybadać się ginekologicznie na koniu w środku parku tylko dlatego, że ktoś pochwali jej zwierzątko.

Skąd ten wpis na moim blogu, który jak dotąd poświęcony był tylko i wyłącznie różnym aspektom świata tłumaczeń? Otóż pani Michalak z dumą ogłosiła, że "Mistrz" będzie tłumaczony na język angielski. Nie jestem małostkowy i chętnie pomogę pani Katarzynie zaistnieć za granicą. W związku z tym ogłaszam konkurs otwarty. Konkurs polegał będzie na jak najwierniejszym przetłumaczeniu kolejnej króciutkiej sceny erotycznej opisanej ręką pani Michalak na język angielski. Z góry uprzedzam, że kryteria oceny będą subiektywne, acz nagroda cenna. Nagrodą będzie powieść, która rozbudza zmysły ... "Mistrz" autorstwa Katarzyny Michalak. Do dzieła koleżanki i koledzy, do dzieła!:

Jeeezu, jak fantastycznie było wchłonąć go aż po jądra, zanurzyć twarz w czarnych, pachnących piżmem kędziorach.

  *    http://sabinkat1.blogspot.com/2012/10/na-goraco.html
 **   http://cyrysia.blogspot.com/2012/12/miosc-w-cyprze-zamknieta.html
***  http://magicznyswiatksiazek.blogspot.com/2012/11/121-mistrz-katarzyna-michalak.html

środa, 13 lutego 2013

Tłumacz na swoim, blaski i cienie prowadzenia działalności gospodarczej


Zdecydowana większość tłumaczy pisemnych pracuje w domu. W Polsce stosunkowo niewiele jest biur tłumaczeń, które zatrudniają tłumaczy w swoich siedzibach. Duża część pracowników biur to po prostu pracownicy administracyjni, którzy de facto zajmują się nadzorowaniem procesu obiegu dokumentów a nie ich tłumaczeniem. Niewielka liczba biur tłumaczeń zatrudniających tłumaczy na tzw. etacie wynika ze specyfiki branży tłumaczeń pisemnych. 

Elektroniczny obieg dokumentacji bardzo usprawnia i przyśpiesza proces relacji klient - biuro i biuro – tłumacz. Specyfika poczty elektronicznej powoduje, że w praktyce tyle samo trwa przesłanie dokumentu do pracownika znajdującego się w pomieszczeniu obok, co jego przesłanie z biura zlokalizowanego w Warszawie do tłumacza siedzącego z kawą przy komputerze w Białce Tatrzańskiej. Dość logiczny wydaje się fakt, że biura tłumaczeń chętnie korzystają też z faktu, że nie muszą w związku z tym opłacać czynszu z tytułu wynajmu dużych pomieszczeń biurowych czy sprzętu i oprogramowania niezbędnego do wykonywania tłumaczeń. Z drugiej strony, tłumacze chętnie doceniają fakt, że w czasie surowej zimy nie muszą prasować koszul i męczyć się z odpalaniem zimnego samochodu, żeby dojechać do biura na godz. 8.00. Korzyści są oczywiste i co istotne, obopólne. Drugim czynnikiem, który wpływa na popularyzację opisanej powyżej formy współpracy jest duża rozpiętość tematyki dokumentów, z którymi mają do czynienia biura tłumaczeń. Nie trzeba dowodzić, że jeden czy nawet dwóch tłumaczy zatrudnionych biurze nie będzie w stanie tłumaczyć jednocześnie tematyki medycznej, technicznej, prawniczej i budowy maszyn. Współpraca biur tłumaczeń z całą rzeszą tłumaczy pozwala dobrać do zlecenia osobę, której specjalizacja zwiększa gwarancję oddania poprawnie wykonanej pracy tłumaczeniowej.

W ten sposób zdecydowana większość tłumaczy pisemnych idealnie pasuje do definicji tzw. freelancingu, to znaczy pracy bez etatu, realizacji projektów na indywidualne zlecenie. Na pierwszy rzut oka, taka forma pracy wydaje się mieć same zalety, aczkolwiek osobom początkującym w branży tłumaczeń pisemnych radzę dostrzegać przede wszystkim wady tej formy współpracy.

Działalność gospodarcza

Osoba, która pracuje jako freelancer musi podjąć decyzję, co do sposobu rozliczania się z polskimi organami skarbowymi. Od uzyskiwanego przychodu należy odprowadzać stosowne podatki. Konsekwentnie, część osób  decyduje się na założenie tzw. działalności gospodarczej. Sposób zakładania działalności gospodarczej jest szeroko opisany, ja skupię się krótko na wadach i zaletach prowadzenia działalności w tej formie, o których nikt nie wspomina w reklamach zachęcających młodych ludzi do ‘wzięcia spraw we własne ręce’.

Przepisy skarbowe

Pierwszym poważnym problemem, z którym zetknie się osoba, która rozpoczyna prowadzenie działalności gospodarczej jest mnogość formalności, formularzy i przepisów skarbowych, które regulują sposób prowadzenia działalności. Comiesięczne rozliczenia należy przedstawiać nie tylko w odpowiednim urzędzie skarbowym, ale i w Zakładzie Ubezpieczeń Zdrowotnych. W moim przekonaniu, bezbłędne prowadzenie rozliczeń przez osoby niezaznajomione z polskimi przepisami podatkowymi i zasadami rozliczenia przychodów i kosztów jest niemożliwe. Bezwzględnie należy powierzyć prowadzenie rozliczeń i wypełnianie stosownych formularzy profesjonaliście. Na szczęście, za niewielką relatywnie opłatą usługi prowadzenia ksiąg ‘młodego przedsiębiorcy’ oferuje spora liczba biur rachunkowych. Korzystanie z takich usług, zwłaszcza w początkowej fazie prowadzenia działalności gospodarczej zabezpiecza tłumacza przed skutkami jego nieznajomości przepisów. Dość wspomnieć, że jeszcze do zeszłego roku, w listopadzie osoby prowadzące działalność gospodarczą musiały odprowadzać zaliczkę na podatek dochodowy za miesiąc grudzień. Biorąc pod uwagę dużą swobodę działania i interpretacji przepisów przez urzędy skarbowe, na skutek kontroli nieprofesjonalnie prowadzonej dokumentacji księgowej tłumacz narażony jest na poważne kary. Nawet najbardziej kontaktowa osoba spędzająca dużo czasu w urzędzie skarbowym nie jest w stanie, przynajmniej na początkowym etapie pamiętać o wszystkich detalach dotyczących prowadzenia rozliczeń. Nawet najbardziej sympatyczny pracownik urzędu skarbowego będzie wyjaśniał wątpliwości osoby,  która zwróci się do niego z pytaniem, cytując dokładnie te przepisy, które budzą wątpliwości osoby pytającej. Należy jeszcze wziąć pod uwagę fakt, że na początku drogi do niezależności zdecydowanie palącym problemem jest brak klientów a spędzanie długich godzin w urzędzie skarbowym zabiera cenny czas, który można spędzić na prezentacji oferty potencjalnym klientom.      

Dlaczego prowadzenie działalności gospodarczej tłumaczowi się opłaca?

Prowadzenie działalności gospodarczej najzwyczajniej w świecie znacznie upraszcza rozliczenie z klientem. Prowadzący działalność po wykonaniu zlecenia wystawia fakturę, którą klient winien opłacić. Z kolei, w przypadku pracy na umowę o dzieło lub zlecenia wymaga się od klienta każdorazowo przygotowania takiej umowy a także uiszczenia w imieniu tłumacza różnych opłat na konta stosownych instytucji. Wydaje się absolutnie zrozumiałe, że dodatkowa praca administracyjna generuje koszty i zamieszanie, których można uniknąć, gdy na adres przedsiębiorstwa / biura przychodzi po prostu faktura. Nie należy się dziwić, że klienci znacznie chętniej wybierają do współpracy osoby, które prowadzą działalność gospodarczą.

Koszty prowadzenia działalności gospodarczej

Koszty prowadzenia działalności gospodarczej przez tłumacza relatywnie nie są wysokie. Sam fakt, że tłumacz nie angażuje w proces wykonania pracy materiałów, a ‘jedynie’ swoją wiedzę i czas powoduje, że ryzyko prowadzenia działalności jest stosunkowo niskie. Na początek prowadzenia działalności od strony sprzętowej tłumaczowi wystarczy zupełnie przeciętny komputer i dostęp do Internetu. Dokonywane zakupy, pod warunkiem że wystawione na firmę, pod której nazwą prowadzi tłumacz działalność, stanowią koszt działalności. Innymi słowy, wszelkie koszty, które ponosi tłumacz na cele prowadzonej działalności zmniejszają podstawę, od której naliczany jest podatek dochodowy. W ten sposób zakup oprogramowania, drukarki, wygodnego krzesła wykorzystywanego do pracy z komputerem zmniejsza podstawę opodatkowania. Jeżeli tłumacz zakupi samochód na cele prowadzenia działalności (np. dojazdy do klientów), również samochód i paliwo stanowią koszty zmniejszające podstawę opodatkowania itp. Na pewno ten sposób przedstawienia faktów brzmi bardzo zachęcająco. Niemniej jednak należy pamiętać, że największym utrapieniem osób prowadzących działalność gospodarczą są opłaty wnoszone comiesięcznie z tytułu ubezpieczeń społecznych. Obecnie, minimalne składki odprowadzane z tytułu ubezpieczeń zdrowotnych naliczane są od 60% średniego wynagrodzenia w Polsce. ZUS systematycznie aktualizuje wszystkie niezbędne informacje na swoich stronach internetowych. Najważniejszy jest jednak fakt, że obowiązek opłacania tego rodzaju opłat jest absolutnie nieuzależniony od poziomu osiągniętego obrotu. Innymi słowy, niezależnie od tego, czy tłumacz w danym miesiącu wygeneruje przychód w wysokości 10 000 zł czy 2000 zł, opłaty z tytułu ubezpieczeń społecznych pozostają takie same. Łatwo więc wyobrazić sobie, że wyjeżdżając na dwutygodniowe wakacje, tłumacz po ich powrocie zdąży osiągnąć przychód gwarantujący jedynie opłacenie składek z tytułu ubezpieczeń społecznych  oraz innych regularnych kosztów. Należy także pamiętać, że osobę prowadzącą działalność gospodarczą na koniec roku nie czeka na koncie ‘trzynastka’ a w okresie wakacyjnym ‘wakacje pod gruszą’, jak w przypadku pracowników sfery budżetowej. Co więcej, w razie np. wypadku, któremu ulegnie osoba prowadząca działalność również nie przysługuje prawo do otrzymywania ‘80% średniego wynagrodzenia’ jak w przypadku każdego jednego zatrudnionego na etacie pracownika. Inaczej mówiąc, prowadzenie działalności gospodarczej wiąże się z dużym ryzykiem i jeszcze większą odpowiedzialnością. 

Z całą pewnością zalety prowadzenia działalności gospodarczej równoważą wady tej działalności, których nie należy lekceważyć. 

wtorek, 15 stycznia 2013

CATastrofa czy wydatna pomoc? Oprogramowanie wspierające pracę tłumacza.


Bardzo ważnym narzędziem wykorzystywanym przez tłumaczy pisemnych są wszelkiego rodzaju programy typu CAT (computer aided translation). Jest to oprogramowanie stworzone z myślą o wspieraniu procesu tłumaczenia. Nie należy w żadnym przypadku mylić tego rodzaju oprogramowania z tzw. translatorami.

Upraszczając sprawę, programy typu CAT zapamiętują każdą jednostkę tekstu (najczęściej pojedyncze zdanie), którą tłumaczy tłumacz wraz z jednostką, która jest efektem jej tłumaczenia. W ten sposób tłumacz buduje swoją bezcenną bazę terminologiczną. Trywializując, jeżeli zdanie ‘autobus odjeżdża o godz. 9.00’ przetłumaczymy ‘the bus goes at 9.00’, a w dalszej części tekstu pojawi się zdanie ‘autobus odjeżdża o godz. 10.30’, program automatycznie ‘podstawia’ wcześniej przetłumaczoną jednostkę (the bus goes at 9.00) wskazując jednocześnie wyraźnie, że korekty wymaga jedynie godzina odjazdu. Co wyjątkowe istotne, taki ‘podobny fragment’ nie musi się pojawić w tym samym dokumencie. Jeżeli podobne zdanie do zdania już przetłumaczonego pojawi się w tekście, nad którym tłumacz pracuje trzy lata później, program w ułamku sekundy odnajdzie taki fragment i podstawi go automatycznie. Podkreślam, że opis sposobu działania tego typu oprogramowania jest w tym miejscu bardzo mocno uproszczony.

W rzeczywistości to bardzo potężne narzędzia, o których możliwościach można przekonać się tylko i wyłącznie używając ich w pracy. Ludzie bardzo często nie zdają sobie sprawy, ile informacji powtarza się w dokumentach, które tworzą. Efektem globalizacji jest ciągłe dążenie do standaryzacji, dotyczy to również dokumentacji. W jednym z poprzednich wpisów wspominałem, przy okazji opisu sposobu zapisywania plików, przedsiębiorstwo zajmujące się importem kosiarek. Być może modele kosiarek będą bardzo różne, ale zapewniam, że znaczna część instrukcji będzie identyczna lub niemal identyczna. Czy zasady dotyczące bezpieczeństwa obsługi kosiarki będą istotnie różne? Czy instrukcja traktująca o montażu ostrza w kosiarce model 2KP będzie inna niż w modelu 2KP10? Czy informacja dotycząca utylizacji kosiarki po zakończeniu jej okresu żywotności będzie inna dla obu w/w modeli kosiarki? Oczywiście, można ręcznie porównywać oba teksty (po warunkiem, że tłumacz we wrześniu pamięta, iż wykonał w styczniu podobne tłumaczenie) i kopiować przetłumaczone już fragmenty. Należy się jednak liczyć z tym, że w dużym fragmencie tekstu coś nam może umknąć, coś mogło ulec zmianie lub coś być może dopisano. Pozostaje tylko uważna weryfikacja, słowo po słowie, linijka po linijce, która jest czasochłonna i pracochłonna. Nie wspominając już faktu, że mimo nieznacznych zmian w treści instrukcji zmianie może ulec przykładowo jej układ, przysparzając kolejnych problemów. Wszystkie te problemy rozwiązuje oprogramowanie typu CAT.

Bardzo ważną funkcją tego rodzaju programów, na którą warto zwrócić uwagę, jest wydzielanie fragmentów, które są w danym momencie tłumaczone. Najprościej rzecz ujmując, program wydziela jedno zdanie np. ramką koloru niebieskiego a pod spodem tłumacz znajdzie ramkę żółtą, w którą wpisuje tłumaczenie fragmentu oznaczonego ramką niebieską. Po zakończeniu procesu tłumaczenia zdania, wystarczy zatwierdzić jednostkę i program automatycznie ‘wyławia' kolejny fragment. Mam nadzieję, że rzecz opisałem na tyle zrozumiale, aby zachęcić czytelnika do praktycznego zgłębienia tematu oprogramowania CAT.

Podsumowując, dzięki programom typu CAT znacznemu przyśpieszeniu ulega proces tłumaczenia. Dzieje się tak dlatego, że tłumacz nie powiela tłumaczeń raz już przetłumaczonych fragmentów. Pracę ułatwia także fakt, że programy tego rodzaju wyraźnie wydzielają i wskazują fragment tekstu, który podlega procesowi tłumaczenia. Dzięki temu tłumacz nie musi ‘nadpisywać’ tekstu ani wykonywać żadnych innych czynności poza samym tłumaczeniem. Dodając do tego informację, że przetłumaczony program w miarę możliwości automatycznie zachowa format fragmentu źródłowego, nawet osoba nieobeznana z takim oprogramowaniem może łatwo wyobrazić sobie, o ile przyśpiesza sam proces tłumaczenia.

Wybór tego rodzaju oprogramowania ze względu na mnogość propozycji nie jest łatwa. Na szczęście, duża część producentów umożliwia bezpłatne wykorzystanie programu przez określony czas lub do określonej wielkości pliku, dzięki czemu tłumacz może zapoznać się z dużą ilością programów i dokonać możliwie najlepszego wyboru. Teoretycznie, jednym z najbardziej rozpoznawalnych programów CAT jest TRADOS, który mnie osobiście nie przypadł do gustu, ale wielu innych tłumaczy nie wyobraża sobie korzystania z innego oprogramowania. Zachęcam do eksperymentowania, bo w tym przypadku gra jest jak najbardziej warta świeczki.

Osoby zainteresowane szerzej tematyką technologii tłumaczeniowych zachęcam do zapoznania się z pracą Sebastiana Kozłowskiego dostępną pod adresem http://kf.mish.uw.edu.pl/kog/kog_seb.pdf

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Duży może więcej


Dzisiaj krótki wpis dla wielbicieli gadżetów i dyskusji o wyższości jednego sprzętu nad drugim.

Jest rzeczą oczywistą, że podstawowym narzędziem w pracy tłumacza jest komputer. Jego typ i klasę osobiście uważam za rzecz drugorzędną. Najczęściej pracujemy z otworzonym okienkiem edytora tekstowego oraz przeglądarką internetową obsługującą dostępne w sieci słowniki. Ewentualnie do tego zestawu dochodzi jakiś słownik na dysku CD. Nawet starej daty komputery swobodnie sobie radzą z takim zestawem. Dlatego na pytanie, komputer stacjonarny czy laptop odpowiadam …

Monitor

Uważam dobrej klasy monitor za podstawowy sprzęt, w który faktycznie warto zainwestować większą kwotę, jeżeli się taką dysponuje. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że spoglądanie przez 10 godzin dziennie w monitor starej generacji emitujący szkodliwe promieniowanie naraża tłumacza na problemy ze wzrokiem a także na inne problemy zdrowotne. Z przyczyn komfortu pracy, biorąc pod uwagę niewielkie różnice cenowe monitorów odradzam oszczędności na rozmiarze monitora. 

Zdecydowanie groteskowo brzmią porady sprzedawców sprzętu komputerowego, którzy proponują mi maszyny wyposażone w ekran o rozmiarze 13 cali. Mimo ich gorących zapewnień, że to idealny sprzęt i sami z takiego korzystają, zdecydowanie uważam takie propozycje dla tłumacza za nieporozumienie. Osobiście korzystam z monitora o przekątnej 24 cali podpiętego do laptopa. 

Dlaczego aż 24 cali? Odpowiedź jest bardzo prosta. Wystarczy przyłożyć do monitora o tej przekątnej dwie kartki formatu A4. Mieszczą się idealnie zostawiając jeszcze zapas na margines. Dzięki temu rozwiązaniu, weryfikując wykonaną przez siebie pracę tłumaczeniową, na jednym ekranie wyświetlam jednocześnie dokument źródłowy oraz przetłumaczony dokument. Nie muszę przesuwać stron w prawo lub w lewo, co znacznie podnosi komfort i tempo procesu weryfikacji tekstu. Dodatkowo na ekranie laptopa mogę przykładowo korzystać ze słownika unikając potrzeby przełączania okien na monitorze głównym. 

Zdecydowanie należy przy zakupie monitora zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza to tzw. częstotliwość odświeżania. Im częstotliwość wyższa, tym lepiej dla oczu. Druga, to rodzaj matrycy (matowy lub błyszczący, tzw. glare) Jestem gorącym zwolennikiem matryc matowych. Pracując z monitorem matowym oczy mniej się męczą. Matryca taka wydaje mi się także bardziej 'odporna' na wszelkiego rodzaje refleksy świetlne, co ma znaczenie, zwłaszcza jeżeli tłumacz wykonuje swoją pracę w bardzo oświetlonym pomieszczeniu. 

Podkreślam, że opracowane przeze mnie rozwiązanie służy jedynie podniesieniu komfortu pracy i nie ma mowy o tym, że inne rozwiązania nie mogą być równie skuteczne.
Wraz z nowymi systemami, np. Windows 8 które ‘z natury’ są przystosowane do wyświetlania na jednym monitorze wielu aplikacji na raz warto rozważyć kupno jeszcze większego monitora. 

czwartek, 13 grudnia 2012

Korektorzy w biurach tłumaczeń. Dogmaty i świętości

Poprzednio skupiłem się na temacie próbek. Konsekwentnie, warto wspomnieć w kilku słowach tych, którzy owe próbki poddają surowej ocenie. 

Liczne biura tłumaczeń działające w Polsce wypracowały jeszcze liczniejsze procedury obsługi dostarczonego do nich przetłumaczonego dokumentu. Niektóre z nich zatrudniają tzw. korektorów, których zadaniem jest ocena poprawności merytoryczno-stylistycznej i wizualnej pracy tłumacza. Część biur uznaje racje korektora za ostateczne. Religijną niemal czcią otacza się tzw. native speakerów. Zdanie – ‘nasz native speaker twierdzi’ (i tu pada konkretne twierdzenie) ma w zamyśle zniechęcić tłumacza do dyskusji i zmusić go do wyrażania skruchy. Zdarzają się jednak i takie biura, które zatrudniają korektorów faktycznie w celu dostarczania klientom dobrze przetłumaczonych dokumentów. Korektorzy wówczas po prostu współpracują z tłumaczem nie siląc się na złośliwości czy bzdurne zmiany mające w zamyśle podkreślić ich niepodważalną wiedzę. 

Korektor może odesłać tekst do tłumacza z naniesionymi uwagami i prośbą o ustosunkowanie się do nich. Jest to typowa procedura świadcząca o tym, że biuro poważnie podchodzi do swoich zobowiązań wobec klienta. Współpraca tak podchodzącego do swojej pracy korektora z tłumaczem może być wyjątkowo owocna i pożyteczna dla tłumacza, zwłaszcza, jeżeli korektor jest tłumaczem z wieloletnim stażem lub specjalistą w danej dziedzinie. 

Znacznie częściej tłumacz otrzymuje jedynie do wglądu skorygowany przez korektora tekst. W takiej sytuacji warto zapoznać się z naniesionymi zmianami i wyciągnąć z nich wnioski. Najczęściej, jeżeli tekst po korekcie dostarczany jest bez żadnych dodatkowych uwag, dokonana korekta jest nieznaczna i dotyczy raczej drobnych poprawek stylistycznych. W swoim zamierzeniu naniesione drobne poprawki mają po prostu wskazać, że korektor zapoznał się dokładnie z tekstem poświęcając mu stosowną ilość czasu. Jeżeli jednak naniesione zmiany są ‘gruntowne’, zdecydowanie należy się z nimi zapoznać i wyrazić swoją opinię (jeżeli procedury w danym biurze dopuszczają takie działanie). Może się zdarzyć, że korektor z różnych przyczyn wykonał korektę ‘na siłę’ wypaczając znaczenie części tekstu, lub wykonał korektę z podobnym skutkiem bez zapoznawania się z tekstem źródłowym itp. W razie konfliktu podstawą jest zawsze (i wszędzie) rzeczowość dyskusji i konkretna argumentacja oparta na źródłach, które są ogólnie dostępne. 

Problemem, który warto wspomnieć, jest zatrudnianie studentów na stanowisku korektorów. Prawdopodobnie osoby zarządzające takimi biurami wychodzą z założenia, że sam fakt zapoznania się przez drugą osobę z efektami wykonanej pracy jest wystarczającą podstawą do przekonania o nienagannej jakości dokumentu dostarczanego do klienta. Niestety, w rzeczywistości niedoświadczeni korektorzy popełniają ewidentne błędy. Dyskusja jest raczej niemożliwa.  Takie osoby uznają, że zajmowane przez nich stanowisko zapewnia im nieomylność. Swoje obowiązki wypełniają gorliwiej niż pracownicy ochrony w pierwszym tygodniu pracy. 

Dogmat o nieomylności papieża i native speakera

Pamiętam sytuację, gdy moje tłumaczenie zakwestionował native speaker. Przy słowie sand blasting (piaskowanie) napisał, że takie wyrażenie po prostu nie istnieje. Podobnie zakwestionowano w mojej pracy inne zastosowane przeze mnie słownictwo. Dla wyjaśnienia sprawy wystarczyło podanie kilku linków do słowników renomowanych wydawnictw dostępnych w sieci. Fakt, że native speaker nie znał podstawowego słownictwa branżowego może bulwersować. Tym bardziej, że takie osoby są zazwyczaj traktowane przez biura / klientów za nieomylne. To dość ciekawe podejście. Przecież polski piłkarz też jest native speakerem. Ilu polskim piłkarzom ktokolwiek powierzyłby tekst do korekty? Dlaczego więc mamy padać na kolana przed farmerami z Wisconsin? 

Nie należy wpadać w panikę, gdy jakość pracy wykonanej przez tłumacza podważa native speaker czy ktokolwiek inny. Jeżeli tłumaczenie oparte jest na solidnych i merytorycznych podstawach, tłumacz ma prawo argumentować za swoimi racjami niezależnie od tego, kto znajduje się po drugiej stronie monitora.

Podczas współpracy z ludźmi dobrze sprawdza się znana z kodeksu drogowego zasada 'ograniczonego zaufania'. W mojej praktyce zawodowej zdarzyło mi się doświadczyć sytuacji, że korektor samowolnie i bez żadnych konsultacji ze mną nanosił poprawki na wykonane przez mnie prace. Sprawa wyszła na jaw. Tekst, w który ingerował korektor bez żadnych konsultacji, był przedmiotem reklamacji. Ze zdziwieniem zauważyłem, że fragmenty, które klient uznał za wadliwe różniły się od tekstu, który wysłałem do biura tłumaczeń (przypominam o konieczności prowadzenia archiwum). Dopiero rozmowa telefoniczna z właścicielem biura i bezpośrednia wymiana korespondencji uświadomiła pracodawcy korektora, że dał niedoświadczonej osobie zbyt duże pole do popisu. 

W tym miejscu został poruszony istotny wątek. Drogą poczty elektronicznej nie da się rozwiązać wszystkich problemów. Nie należy unikać bezpośredniej rozmowy z biurem / klientem. Zamiast ‘odbijać piłeczkę’ prowadząc rozległą korespondencję z często anonimową osobą po drugiej stronie monitora warto rozważyć bezpośredni kontakt z przełożonym tej osoby. Spokojna i szczera rozmowa pozbawiona zabarwienia emocjonalnego wzmacnia pozycję tłumacza wobec klienta / biura. Jakkolwiek by to nie brzmiało, poczta elektroniczna odbiera korespondującym w ten sposób ludziom 'osobowość’. Rozmowa telefoniczna uświadamia partnera, że ma do czynienia z żywym człowiekiem, który ma swoje racje i sposób ich przedstawiania.